środa, 27 maja 2015

Laleczka z saskiej porcelany[1]

Witam po przerwie ^-^ Z góry przepraszam za opóźnienie, rozdział gotowy był od dawna, miałam jednak problemy z komputerem, dlatego wcześniej go nie opublikowałam. Wybaczcie! Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu. Enjoy! n-n


http://i.imgur.com/Z15jYAh.png

|THEME|
http://i.imgur.com/HYElkj2.png

‘’Odkąd pamięta, zawsze stała na toaletce obok lustra.
W białych baletkach wychylona, w powietrzu uniesiona nóżka(...)’’


   Baśnie. Większość z nas doznała przyjemności płynącej ze słuchania, gdy po całym dniu przychodzi pora wieczornych opowieści, wygłaszanych to przez rodziców,  czy też przez dziadków. Moment, gdy cudowne historie zapraszają dzieci do Krainy Morfeusza. Wyobraźnia, będąca szczególnym atutem okresu dzieciństwa.
   - Calineczka! - wykrzyknęła malutka dziewczynka, usiłując wdrapać się na krzesło.
   - Nie, Muzykanci z Bremy bardziej mi się podobają! - zawołał stojący nieopodal chłopiec, dłubiąc z przejęciem w kominku, przy pomocy długiego pogrzebacza.
   - Już słyszeliśmy te bajki! - obruszyła się najstarsza z pociech, siedmioletnia dziewczynka o włosach białych niczym śnieg i czarnych, przenikliwych oczętach. - A ja tak bardzo chciałabym poznać historię porcelanowej laleczki...
   - Głupiaś ty, Lenor! To irracjonalna opowieść o ludzkiej bezrozumności i samobiczowaniu.
   - Co to znaczy? - zdziwiło się dziewczątko, gdy z ust jej młodszego brata padły dziwaczne słowa, których nigdy wcześniej w swym życiu nie miała okazji słyszeć.
   - Ja nie wiem, ale tata tak mówi - wzruszył ramionami chłopiec, wracając do swego pasjonującego zajęcia.
   - Kłamiesz! - zaprotestowało dziecko - Tatuś nie wie o tej bajce, mamusia nigdy mu jej nie opowiadała. Sam mi powiedział! Poza tym nie ma czegoś takiego, jak bezrozumność.
   - A właśnie, że jest!
W chwili następnej, drzwi do sypialni dziecięcej otworzyły się, ukazując stojącą w progu, młodą kobietę.
   - Długo czekałaś na baśń o laleczce, prawda? - rzekła, biorąc na ręce najmłodsze z dziatwy i usiadła na bujanym fotelu - Opowiem ci ją więc, skoro jesteś już duża...
   - A róbcie, co chcecie! - prychnął chłopiec, odrzuciwszy pogrzebacz i wybiegł z pokoju. Mimo to kobieta nie zatrzymywała go, wiedząc doskonale, że skrył się za drzwiami, uważnie nasłuchując. Lysander nigdy nie był pokornym synem, potrafiła mu to jednak przebaczyć, ostatecznie miała przecie do czynienia z dzieckiem. Wzięła więc Jeanette głęboki oddech i, kołysząc się z pociechą swą na fotelu, poczęła tę opowieść o laleczce.
A imię jej było Rozalia...

~*~
Jakże piękne są te płatki śniegu...
- Idźże szybciej, spóźnimy się na twój trening!
Chcę...popatrzeć na nie jeszcze chwilę...

~*~

   Rozalia nie miała zbyt wielu wspomnień z dzieciństwa. Wszystkim, co pamiętała były mordercze treningi, dzięki którym stawała coraz bliżej marzeń. Matce dziewczynki, Bernadette ogromnie zależało na tym, by jej córka pewnego dnia stała się rozpoznawalną baletnicą, toteż zachowywała surowość i konsekwencję w wychowywaniu jej. W efekcie Rozalia wracała do domu wieczorem, gdy zgasły na niebie wszystkie światła, zmęczona do tego stopnia, że jedyną rzeczą na którą mogło się zdobyć jej dziecięce ciało, było położenie się do łóżka. Niesłychana to była ulga dla jej zmęczonych stóp. 
W świecie dziewczynki satysfakcja łączyła się z bólem w ścisłej przeplatance. Mimo obowiązku szkolnego całe swe popołudnia spędzała w szkółce baletu, żarliwie ćwicząc. Z pokorą słuchała każdego karcącego słowa dowiadując się,  że jej idealnemu piruetowi zabrakło zbyt wiele, by można było nazwać go doskonałym. Ćwiczyła więc dalej, z nadzieją, że kiedyś jej wysiłki zaowocują i dzięki temu będzie szczęśliwa. I choć nóżki jej krwawiły, uśmiechała się, gdy w końcu ją pochwalono. 
Niestety wszystko ma swoją cenę, i Rozalia nie była wyjątkiem. Gdy do rodziców dziewczynki z wizytą przybyła dyrektor szkoły, do której dziewczynka uczęszczała, zdecydowali wspólnie, że od teraz popołudnie spędzać będzie na nauce, na balet poświęcając zaś cały swój weekend. Tak oto pozbawiono jej wolnej soboty i niedzieli, dni gdy wszyscy odpoczywają od ciężkiej pracy, by móc spędzić ten czas w gronie najbliższych. Mimo to nie narzekała. Miała cel, który był dla niej ważniejszy niż wszystko inne, ulotne przyjemności, które i tak za chwilę znikną. Jeśli to była cena, gotowa ją była spłacać, dzień po dniu i miesiąc po miesiącu. Rok po roku...
   Kolejne okresy życia spędzała samotnie, a gdy skończyła lat jedenaście wydarzyło się coś, co mocno zauważyło na dalszym egzystowaniu dziewczynki. Pewnego dnia jej rodzice wyjechali i nigdy już nie wrócili. Powiadano, że zginęli w wypadku, lecz nie było jej dane zobaczyć ciał. Być może stąd zrodziła się w niej cicha nadzieja, że może kiedyś do niej wrócą. Pewną sprzecznością było to, że wcale za nimi nie tęskniła...


~*~
‘’Nie miała taty ani mamy i nie tęskniła ani ani...’’
~*~

   Po śmierci rodziców,  Rozalia trafiła pod opiekę młodszego brata swojego ojca, wuja Antoine’a i jego żony, Dominique. Kobieta ta do złudzenia przypominała Bernadette, surową i apodyktyczną matkę Rozalii. Wuj natomiast stanowił całkowite przeciwieństwo Gerarda, będąc wesołym i energicznym człowiekiem,  którego otwartość graniczyła wręcz z dziecinnością. Po raz pierwszy w życiu dziewczynka poczuła się prawdziwie kochana, szczerą, bezinteresowną miłością. Po raz pierwszy nikt nie wymagał od niej niczego, poza zwykłym albo i nie, byciem sobą. Tutaj mogła być zwykłą dziewczynką, przeżywającą swe dzieciństwo we właściwym tempie. Dopiero teraz mogła dostrzec jak wiele traciła, spędzając całe dnie w szkole baletu, miast wykorzystywać beztroskie lata, czerpiąc z nich jak najwięcej. Jej życie dotąd ograniczało się przecież do zajęć szkolnych i treningów, nie znała więc niczego innego. Treningi odeszły w zapomnienie, gdy spragnione uczucia dziecko zapomniało o bożym świecie. W ramionach wujka czuła się tak bezpiecznie, jak nigdy dotąd. Obejmując ojca, którego nigdy nie było... Mimo to, wciąż śniła o dniu, w którym znów ujrzy twarze rodziców. Nie była to jednak tęsknota.
   Wszystko zmieniło się równie nagle, jak i się rozpoczęło. Pewnego dnia wujek Rozalii, powróciwszy ze służbowej podróży, oznajmił dziewczynce, że muszą się rozstać na jakiś czas. Okazało się bowiem, że ciotka jej, zazdrosna o łączącą ich niewinną wszakże relację, dołożyła wszelkich starań, by zdusić to w zarodku. Kobieta ta była osobą niezwykle zgorzkniałą i surową, łatwo wpadała w złość, gotowa znienawidzić wszystkiego i wszystkich, jeśli tylko wyczuła jakąkolwiek formę sprzeciwu. Tak było i tym razem, gdy wszelkie jej nadzieje związane z adopcją Rozalii obróciły się w niwecz. Prawda była taka, że Dominique kochała dziewczynkę. Była to niestety zaborcza, egoistyczna miłość kobiety, która sama nie mogła mieć własnych dzieci. Za każdym razem, gdy widziała Rozalię bawiącą się w ogrodzie z Antoine’m, złość rozpalała jej serce, podburzając przeciwko mężowi. 
   Czyż to właśnie sprawiło, że pod nieobecność małżonka, postanowiła oddać dziewczę do szkoły z internatem? Gdziekolwiek, byle jak najdalej...
Opuściła więc Rozalia miejsce, będące jej domem przez przeszło cztery lata i rozpoczęła naukę w renomowanej szkole, tęskniąc czasem za wujem. Ciotki nie wspominała, albowiem czasu spędziła z nią niewiele, nie zdążyła się więc przywiązać, mimo upływu lat. 
Nie minął miesiąc, nim znalazłszy nową szkołę tańca, powrócić zdecydowała się do umiłowanego ongiś baletu. Dużo wysiłku kosztowało dziewczynę wypracowanie na nowo stylu, zagubionej gdzieś lekkości i gracji, efekty były jednak godne podziwu, gdy po dwóch latach nie tylko odzyskała dawną wprawę, ale i, począwszy wybijać się z szeregu młodych baletnic, dostała wymarzoną, główną rolę. A było to w dniu siedemnastych urodzin Rozalii. 
   Jezioro Łabędzie, głosiły transparenty, zwiastujące debiut dziewczyny. Rozwieszono je niemal w całym Paryżu, ściągając do teatru spragnione widowiska tłumy. Tajemnicza nowicjuszka, przykuła uwagę ludzi jako Odetta, wirując na scenie niczym świeża bryza, zatracając się w roli swej tak głęboko, że trudno było jednoznacznie określić, czy tańcząca aktorka to, czy księżniczka w łabędzia zaklęta.  
Pokochali ją więc ludzie, i wyczekiwać poczęli kolejnych jej ról.
I on ją pokochał. Choć nie... To nie była jednak miłość. 
Jeszcze nie...

~*~
‘’Nudziła się wśród bibelotów, kurz wyłapując w suknię złotą... ’’
~*~

   Razu pewnego, obudziła się Rozalia skoro świt.
Coś się dziś wydarzy - przez umysł jej przemknęło. Nie zdoławszy zdefiniować niepojętego uczucia, rozmyślać poczęła nad nim intensywnie. Do tego stopnia, iż utrzymać filiżanki z herbatą nie zdołała, gdy delektując się śniadaniem, patrzyła na wschodzące słońce. Dziwny niepokój ogarnął dziewczę, wytrącając je z równowagi na resztę dnia.
A już się bałam, że w stagnację będzie mi trzeba popaść - pomyślała, chwyciwszy się drewnianego drążka. Ostatnimi czasy życie jej do ćwiczeń, występów i przyjęć się ograniczało. Niepokój, płynący aż z kości był więc dla niej czymś w rodzaju odskoczni, choć czy można było to nazwać niepokojem? Nie, raczej dziwna ekscytacja, choć w istocie powody ku temu były żadne. Dlaczego więc czuła, że powinna uciec? 
Zupełnie tak, jakby goniło ją nieznane monstrum, chcące wyssać z niej całą energię życiową. Przed czym uciekać? Dokąd biec?
To był dopiero początek szaleństwa.

~*~

wtorek, 21 kwietnia 2015

Laleczka z saskiej porcelany[p]

Jako, że ostatnio nawiedził mnie dość melancholijny nastrój,  postanowiłam napisać coś cięższego. Pomysł już od dawna czaił się gdzieś w zakamarkach mego umysłu,  jednak dopiero rozmowa z pewną sympatyczną osóbką nakłoniła mnie do przelania myśli mych na papier. Opowiadanie będzie krótkie,  maksymalnie 10 rozdziałów zostanie tutaj opisanych(nie licząc prologu i epilogu rzecz jasna). Pisane na podstawie "Słodkiego Flirtu". Liczę na wasze szczere opinie. Enjoy!


http://i.imgur.com/wNccOSE.png
http://i.imgur.com/Z15jYAh.png

|THEME|
http://i.imgur.com/NuWTzcH.png%20

„Laleczka z saskiej porcelany, twarz miała bladą jak pergamin(...)”

   Opowieści, takie jak ta mają jedną wspólną cechę. Bardzo często zaczynają się i kończą w ten sam sposób... Księżniczka spotyka księcia, zakochuje się w nim ze wzajemnością, by następnie pokonać wszelkie stojące na drodze do szczęścia przeszkody i na zawsze być już razem. Tak właśnie wygląda większość bajek. Zwykle nie brakuje również i czarnych charakterów,  usilnie próbujących zniszczyć uczucie księżniczki i jej księcia. Zazwyczaj jest to zła królowa, czarownica lub czarnoksiężnik. 
Historia, którą chcę wam opowiedzieć to jednak nie bajka. Główna bohaterka nie jest księżniczką. Nie zakochuje się w księciu. W tej opowieści nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać i nawet zło przybiera postać dobra... Książę jest czarnoksiężnikiem, a księżniczka...księżniczki nie ma.
Kim jest więc główna bohaterka?
Jest baletnicą, a imię jej...
Rozalia.


~*~

W swym poprzednim życiu była tancerką. Potrafiła przetańczyć noc i choć towarzyszyło temu zmęczenie, razem z nim przychodziło poczucie szczęścia. Rzeczywistość nigdy jej nie pieściła, balet sprawiał jednak, że zapominała o wszystkim, zatracając się bez reszty w krokach.
Och, jakże ona tańczyła! Czasem z pasją i żarem, innym razem delikatnie niczym lekki wiatr. Dwie walczące ze sobą sprzeczności. 

Rozalia tańczyła od dziecka. Długie treningi i obolałe stopy były nieodłącznym elementem życia każdej młodej baletnicy. Wytrwałość, poświęcenie i dyscyplina, to były fundamenty ich nauki, w którą instruktorki wkładały całe swe serca. Krok po kroku i piosenka po piosence, dziewczęta wkraczały w ten delikatny świat,  pełen magii, wróżek i elfów. Odznaczająca się niezwykłą urodą Rozalia, prędko została zauważona, jako młody,  rozkwitający talent. Spod długich rzęs spoglądały niesamowicie wyraziste oczy w barwie płynnego złota. Tym jednym spojrzeniem dziewczyna zdolna była zaczarować każdego,  niczym jedna z pośród wróżek, której partię miała za zadanie odtańczyć podczas swego debiutu. Tym jednym spojrzeniem rzuciła urok na dyrektora teatru, który obiecał sobie, że nie spocznie, póki nie uczyni jej swoją...
Tak, był czas, gdy mężczyźni przychodzili tylko dla niej. By móc na nią popatrzeć, choćby miało to trwać ledwie moment...

Pewnego dnia Rozalia postanowiła spełnić swe marzenie o karierze primabaleriny. Tańczyła tak jak jeszcze nigdy, łącząc niewinność wróżki i lolitkową słodycz z namiętnością rodzącej się kobiecości. Tańczyła tak, jakby od tego miało zależeć jej życie. 
I tak było. Balet był jej życiem. Od zawsze. Ale czy na zawsze?
Rozalia poznała bowiem mężczyznę... i jego brata...

Książę, smok czy czarnoksiężnik? Oto jest pytanie. Trudno jednak na nie odpowiedzieć. A może to ona była smokiem?...

Wolisz stać w miejscu, czy pozwolisz się ponieść?

niedziela, 22 marca 2015

Witamy w Australii...KSIĘŻNICZKO![3]

Konnichiwa! ^-^
Z góry przepraszam, że tak długo nic się nie pojawiło. Ostatnio byłam troszkę zaabsorbowana życiem prywatnym i różnymi problemami, zadaniami i wyleciało mi z głowy. 
Mam nadzieję, że rozdział się spodoba. Jeśli są błędy, proszę je wskazać.
Miłego czytania! ^-^ Pozdrawiam, 
Torimou




http://i.imgur.com/lfHbpnn.png

"Zasada 3 – nie zasypiaj na trawniku!"


   Sen na trawniku był zadziwiająco przyjemny. Świeże powietrze działało na nią kojąco, zapraszając do krainy Morfeusza. Mogłaby tak leżeć godzinami, rozkoszując się miękkością trawy i panującą dookoła ciszą. Z pewnością spałaby do samego rana, gdyby nie pobudka, którą ktoś jej niespodziewanie zaserwował. 
W jednym momencie spała smacznie na wygodnej trawie, by w następnej chwili poczuć pulsujący ból w plecach i zimno, ogarniające całe jej ciało. Pisnęła, zaskoczona otwierając oczy i odkrywając z przerażeniem, że nie leży już na trawie. Rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem po nieznanym miejscu. 
   - Już się obudziłaś? – spojrzała w górę, skąd dochodził głos i zetknęła się oko w oko z jego właścicielem.
Sasha...
Chłopak podszedł i schylił się nad nią. Jego twarz była wykrzywiona dziwnym grymasem, którego nie potrafiła zidentyfikować.
   - Co...co ty tutaj robisz? – wyjąkała, speszona bliskością szatyna. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów odległości. Mogła przysiąc, że czuje jego oddech. Nagle zamarła, zdając sobie z czegoś sprawę. Leżała w wodzie. Lodowato zimnej wodzie.
   - Coś ty zrobił? – wycedziła przez zęby patrząc na uśmiechającego się promiennie chłopaka. 
   - A nie widać? Wrzuciłem cię do stawu. Ciesz się, że jest płytki, inaczej mogłabyś się utopić.
   - Ty mały... – poderwała się na nogi i upadła, czując bolesny skurcz mięśni.
   - Auć.
Sasha westchnął i nie zważając na protesty jasnowłosej, podniósł ją i zamknął w objęciach.
   - Głupia Kimbrylby – szepnął, owijając dziewczynę swoją szeroką bluzą.
   - O co ci chodzi? To ty wrzuciłeś mnie do lodowatej wody! – zaczęła się szarpać, mając nadzieję, że w ten sposób uda jej się wyrwać z jego ramion. Nie chciała by ją dotykał. Nie chciała by ją niósł. Chłopak okazał się jednak silniejszy niż na to wyglądał. Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej i wstał, kierując się w stronę domu.
   - Bo nie chciałaś się obudzić – powiedział – Gdybyś nie zasnęła na trawie, nie musiałbym tego robić.
   - Nie zasnęłabym na trawie, gdyby nie chciało mi się spać!
   - To trzeba było zostać w domu, od tego masz łóżko!
   - Zostałabym, gdybyś zachowywał się jak człowiek.
   - To nie ja zepsułem ten zamek od łazienki. Z resztą już raz widziałem cię w samej bieliźn... – drobna ręka dotknęła ust szatyna, nim ten skończył wypowiedź.
   - Przestań. Nie mów już nic więcej... – szepnęła.
   - Dlaczego? – brwi chłopaka powędrowały do góry.
   - Bo to zawstydzające...
   - Teraz o tym myślisz? Dobre sobie – prychnął, czując jak wściekłość spala mu żyły, po raz pierwszy od bardzo dawna. Tak naprawdę, nie wiedział co dokładnie jest powodem jego rozdrażnienia. Czy to, że w środku nocy wybiegła z domu i to z mokrymi włosami czy to, że jakby nigdy nic spała sobie smacznie na trawniku. A może jedno i drugie.
   - Nie prosiłam, byś mnie szukał – bąknęła w końcu, zwijając się w kłębek między torsem a ramionami chłopaka. Odruchowo się w nie wtuliła, szukając schronienia. Jej ubrania były mokre i lepiły się do skóry. Potrzebowała czegoś, co by ją ogrzało.
Był zaskakująco ciepły. Jego skóra była gładka i przyjemna w dotyku. Zdecydowała więc, że może pozwolić sobie na odrobinę relaksu. Wyciągnęła się wygodnie w ramionach Sashy i westchnęła, opierając policzek na jego piersi.
Po niedługim czasie znaleźli się w domu. Słońce wzeszło już prawie całkowicie, zdobiąc niebo różowo-pomarańczowymi refleksami.   
   Puścił ją dopiero, gdy byli już na miejscu. A przynajmniej próbował, dopóki jedno szybkie spojrzenie rzucone w kierunku Kimberley nie wychwyciło zamkniętych powiek i unoszącej się miarowo klatki piersiowej dziewczyny. 
Wiedział, że zasnęła, postanowił więc powstrzymać cisnące mu się na usta komentarze. Jeszcze będzie czas na zmycie jej głowy.
Schody prowadzące na górę były dość stare i skrzypiały lekko przy każdym kroku, starał się jednak nie zrobić większego hałasu niż jest to konieczne. Powoli i spokojnie kierował się na piętro, a później do pokoju Kim. Wszedł do środka pomieszczenia, urządzonego w delikatnym, romantycznym stylu, przełamanego odrobiną country. Pod lewą ścianą  stało szerokie, mahoniowe łóżko z masywną, zdobioną ornamentami ramą. Po lewej stronie łóżka postawiono białą szafeczkę nocną i lampkę, po drugiej zaś komódkę i lustro na mosiężnym stojaku. Naprzeciwko drzwi znajdowały się duże, wychodzące na balkon drzwi i podwójne okno. Po prawej stronie od wejścia , pod samą ścianą ustawiono kolejno sofę i pod kątem prostym do niej biurko, parawan a za parawanem masywną szafę, z ciemnego drewna i toaletkę w stylu shabby chic. W pokoju dziewczyny dominowały jasne barwy, delikatne pastelowe błękity i róże, gdzieniegdzie biel, beż i waniliowy. Całość przełamana została ciemnym, mahoniowym kolorem części umeblowania. 
   Wszystko dopięte na ostatni guzik, jak i cała Kimbrylby – pomyślał chłopak, wchodząc do środka. Delikatnie ułożył dziewczynę na łóżku i już miał wychodzić, gdy poczuł chłód na swojej koszulce. Spojrzał na Kim, a później na swoje ubranie, które było niemal całkowicie mokre. 
Przez całą drogę do domu był tak wściekły, że nie poczuł, jak woda z ubrań jasnowłosej wsiąka i w jego ubranie. Teraz oboje byli mokrzy. Co gorsza, Kimberley zaczęła się trząść z zimna i szczękać zębami. I co on miał teraz zrobić?


*


   Obudziło ją przeciągłe, głośne dudnienie, rezonujące w głębi jej głowy. Dźwięk dochodził z bardzo bliska, wyciągnęła więc dłoń, z nadzieją, że uda jej się wyczuć źródło niechcianego hałasu. Poczuła pod palcami coś zimnego i twardego, wibrującego wściekle. Otworzyła oczy.
   - Ach, to mój telefon. Budzik się włączył – szepnęła sama do siebie, ziewając i nacisnęła klawisz, odpowiadający za wyłączenie alarmu.
Odrzuciła kołdrę i zamarła. 
Od pasa w dół była całkowicie goła. Jedyną częścią garderoby, okrywającą jej ciało były jasno-różowe, ozdobione koronką figi. Nie pamiętała, by się rozbierała, więc to musiał być...
Zabiję go - pomyślała – jak on w ogóle śmiał?!
Poderwała się do góry i chwyciła leżące na krześle skórzane spodnie. Zakładała je w pośpiechu, czując przeszywający ją dreszcz podniecenia. Tym razem mu pokaże. Dobrze mu pokaże, by zapamiętał.
   Gdy już się ubrała, wybiegła z pokoju i zbiegła po krętych, drewnianych schodach na parter. Wpadła do salonu niczym bomba, szukając szatyna  pełnym wściekłości wzrokiem. O dziwo, nie było go tam. Zwykle o tej porze oglądali z Willem idiotyczne irlandzkie sitcomy, a tym razem salon był pusty. Zerknęła na wiszący nad kominkiem zegarek, wybijający właśnie godzinę ósmą. Lada chwila powinni wrócić ich rodzice, gdzie więc podziewał się ten chłoptaś? Przeszukała niemal cały parter i już miała sprawdzić piętro, gdy usłyszała dziwne dźwięki dochodzące z jedynego miejsca, które pominęła. No tak, kuchnia! Czemu wcześniej na to nie wpadłam?
Obróciła się więc w prawo i skierowała do dużej kuchni. Widok, który tam zastała, wprawił ją w nie lada osłupienie. 
  Cały stół a także część podłogi były uwalane w mące, cukrze i dziwnej, brązowej substancji, której nie była w stanie zidentyfikować. Gdzieniegdzie walały się skorupki od jajek, a w samym środku tego pobojowiska stał Sasha. W różowym fartuszku z bufkami. Przygryzł wargę, pochylając się nad blatem kuchennym na którym, na blaszce do pieczenia leżały jakieś rzeczy o dziwnym kształcie. Podeszła bliżej i zobaczyła, że są to niewielkiej wielkości serduszka z ciasta, które chłopak pieczołowicie dekorował dziwną polewą, która utworzyła na ich powierzchni napis, którego nie była w stanie przeczytać z tej odległości. Pracował, całkowicie nieświadomy tego, że ktoś go obserwuje.
   Co on wyprawia? Znowu zrobił bajzel i to taki, że ogarnięcie tego zajmie godziny...
Gdy już skończył, wstawił blaszkę do rozgrzanego wcześniej piekarnika i nastawił minutnik.
   - Powinno wyjść – uśmiechnął się do siebie i już miał zamiar odwiązać fartuszek, gdy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Podniósł wzrok i zamarł.
   - O, Kimbrylby – potarł włosy ręką umazaną w cieście. Spostrzegł to i wydał nerwowy chichot, zastanawiając się czy to jest ten moment w którym powinien zacząć się jej bać. Dziewczyna wprost zabijała go wzrokiem – widzę, że już wstałaś. Wyspałaś się chociaż?
   - Nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi – warknęła. 
   - Poduszka była zbyt twarda?
   - Sasha!
Jego wzrok zatrzymał się na Kimberly.  Miała na sobie wytarte skórzane spodnie i zmiętą bluzę, a włosy...jej włosy były w kompletnym nieładzie. Gdyby tylko miała przed sobą lustro...
Nie mógł powstrzymać się od śmiechu, gdy wizja wściekłej Kimbrylby, patrzącej na swe odbicie ze złością i przerażeniem w oczach zamajaczyła gdzieś w zakamarkach jego umysłu. Była to bardzo kusząca wizja. Szybko się jednak opanował widząc puste spojrzenie dziewczyny, które posłała w jego stronę. Tak jakby była zmęczona...
   - Mam cię dość - wybuchła w końcu,  po kilku minutach głuchej ciszy - ciągle robisz coś nie tak. A dzisiaj...dzisiaj przeszedłeś samego siebie.
   - Zaraz, Kimbrylby...
   - Nie nazywaj mnie tak! - wrzasnęła i niewiele myśląc chwyciła zgrzewkę stojących na stole jajek - Mam cię dość!
Rzuciła w niego jajkiem. Nie trafiła, mimo to wyjęła kolejne. Tym razem ledwo udało mu się uskoczyć. Mimo to wciąż nie była usatysfakcjonowana i próbowała dalej. Nie potrafiła tego powstrzymać. I nawet nie chciała. Jedyną rzeczą, jaką czuła była dzika wściekłość. 
   - Czemu tak bardzo ci zależy na wyprowadzeniu mnie z równowagi?! Czemu ciągle się droczysz? Jesteś dosłownie wszędzie! - jajka już się skończyły, chwyciła więc koszyk z warzywami. 
   - Kimbryl...
   - Zamknij się!  - niewielki pomidor trafił szatyna w czoło. 
   - Porozmawiajmy...
   - Ale o czym tu rozmawiać? - o tym, że masz manię na punkcie rozbierania, zboczeńcu?! O tym, że lubisz podglądać ludzi, gdy się kąpią?!
  - Ja nie...to był przypadek, przecież wiesz.
  - Jasne, jak pierwszy dzień gdy tu trafiłam, leżałam w łóżku,  w samej bieliźnie a ty co? Perfidnie wykorzystałeś to, że mam łaskotki, żeby zobaczyć moją bieliznę!
   - Teraz już przesadzasz. Chciałem cię po prostu obudzić na śniadanie.
   - Dzisiaj też chciałeś mnie obudzić. W tym celu wrzuciłeś mnie do lodowatej wody. A potem rozebrałeś zboczeńcu!
   - Twoje ubrania były mokre. Nie mogłem pozwolić byś się przeziębiła - Sasha złapał ogórek,  nim ten trafił go w oko.
   - Patrzcie państwo. Ot, znalazł się miłosierny samarytanin!
   - Nie byłoby całej tej sytuacji, gdybyś...
   - Gdybym co? - burknęła.
   - Gdybyś nie zachowała się jak idiotka ! - krzyknął w końcu, nie mogąc znieść emocji, które w nim wywoływała - Wyszłaś sama w środku nocy, w dodatku z mokrą głową! Nawet latarki ze sobą nie wzięłaś. Ponadto nie znasz okolicy, a co gdybyś się zgubiła?! Co gdybyś zaszła tak daleko, że nawet ja bym cię nie znalazł?! A gdyby ktoś cię napadł? Gdyby spadł deszcz? Mogłabyś dostać zapalenia płuc. Pomyślałaś choć przez chwilę o tym, jakby się poczuła twoja matka, gdyby stało ci się coś złego?! – urwał i wypuścił powietrze, po czym odetchnął i zniżył głos do szeptu – Pomyślałaś, co ja...
   - Sasha, ty...co...
   - Nie, nic – odwrócił wzrok i zaśmiał się nerwowo – Jane urwałaby mi głowę. A teraz, jeśli pozwolisz...chciał bym w spokoju posprzątać.
Patrzyła w osłupieniu jak zbiera rozbryzgane kawałki warzyw, i wrzuca je do kosza. To samo stało się z jajkami i pustymi skorupkami.
Tyle zmarnowanego jedzenia...i dlaczego? Bo nie potrafiła się opanować. Bo Sasha tak na nią działał. Dlaczego? Ponieważ...
Pokręciła głową, chcąc jakoś zatrzymać natłok myśli,  których wcale tam nie zapraszała. Jedyne co mogła w tej chwili zrobić to pomóc sprzątać bałagan, do którego powstania również się przyczyniła. 
   - Nie musisz tego robić - szepnął chłopak - poradzę sobie z tym...
   - Muszę. To również moja wina - westchnęła, zmiatając z podłogi cukier i mąkę - poza tym szybciej razem skończymy.
Na te słowa uśmiech wrócił na twarz szatyna. Skinął głową i radośnie zabrał się do pracy.
Faktycznie udało im się skończyć o wiele szybciej niż przypuszczali. Po niedługim czasie zadzwonił włączony przez Sashę minutnik. Chłopak założył grube, kuchenne rękawice i wyłączył piekarnik, następnie otworzył go i wyciągnął blaszkę. Teraz mogła się przyjrzeć z bliska. Na wszystkich 9 ciasteczkach,  bez wyjątku widniało starannie wykaligrafowane za pomocą ciemnej polewy imię. 
Kimbrylby...


***

sobota, 28 lutego 2015

Sunchild[2]

Konbanwa! n.n
Zapraszam do czytania drugiego rozdziału.

Wszystkich, którzy czekali aż coś się tu pojawi serdecznie przepraszam za opóźnienie.
Nie sprawdzałam błędów, ale jeśli coś zauważyłyście, napiszcie o tym 
Pozdrawiam i życzę miłego czytania.
Torimou ^-^



http://i.imgur.com/dBYrOxg.png

''Szmaragdy''



   - http://i.imgur.com/bFviF4l.pngde? Ade, co się dzieje? – czuję przez sen jak drobne, szczupłe dłonie Van zaciskają się na moich ramionach i potrząsają mną. Krzyczę, próbując się wyrwać nieistniejącej złej mocy. Wydaje mi się, że cała płonę. Krztuszę się własną krwią, próbując złapać oddech. Dookoła ogień...
   - Obudź się Ade, to tylko zły sen! Obudź się!
Wrzask Van sprawia, że siadam gwałtownie na łóżku otwierając szeroko oczy. Nie ma już ognia, nie ma ciemności. Jestem w swoim pokoju, a obok mnie na łóżku siedzi Van, z malującymi się na twarzy troską i niepokojem. Nie mogę wykrztusić z siebie słowa. Wyciąga ramiona i obejmuje mnie mocno, chcąc uspokoić. Wtulam się w nią, a oczy zachodzą mi łzami.
   - Płonęłam. Wszędzie był ogień. Nie mogłam oddychać. 
   - Już dobrze. Jestem przy Tobie siostrzyczko. Nie myśl o tym, to był tylko zły sen. 
Uspakajam się powoli, rytm mojego serca się wyrównuje, a oddech staje się miarowy.  

*

   Po szybkim prysznicu następuje równie szybkie śniadanie. Pakuję się w pośpiechu, mając nadzieję, że tym razem niczego nie zapomniałam. 
   Od kilku tygodni nawiedzają mnie nieustanne koszmary. Ciemność. Ogień. Zieleń. Szmaragd. Czarne skrzydła. Przeważnie budzę się z krzykiem, oblana zimnym potem, a Vanessa musi mnie pocieszać. Zabawne jest to, jak odwróciły się nasze role, do tej pory to ja byłam tą, która zawsze jest przy siostrze. To ja byłam jej oparciem w trudnych chwilach.
Mimo wszystko jestem jej wdzięczna. Taka siostra to prawdziwy skarb.
Gdy już wszystko jest spakowane, biegnę na przystanek, martwiąc się, czy zdążę na czas. Wyluzuj– myślę – Zdążysz. Mimo wszystko nie potrafię pozbyć się dziwnego rozdrażnienia. Nie rozumiem siebie ani tego co się obecnie ze mną dzieje. Od kiedy stałam się tak drażliwa? Dotychczas byłam zdystansowana do wszystkich i do wszystkiego, mając głęboko w poważaniu cały świat.
   Całe szczęście docieram na przystanek w odpowiednim czasie. Tym razem nie spóźnię się do szkoły. Wzdycham, ni to z ulgą ni to z zawodu. Gdy po jakimś czasie przyjeżdża autobus, wsiadam do niego machinalnie i zajmuję jedno z miejsc. Droga jest stosunkowo krótka, dwadzieścia minut jazdy, z czego co najmniej dwie na kocich łbach, ale nie narzekam. Jestem tak zaabsorbowana swoimi myślami, że ledwie to zauważam.
   Autobus staje przy samej szkole, wysiadam z niego i czym prędzej biegnę do wejścia. Otwieram drzwi wejściowe i puszczam się pędem szkolnym hallem, choć do lekcji zostało dobre piętnaście minut. Wchodzę po schodach szybkim krokiem. Chcę jak najszybciej znaleźć się na miejscu. 
W pewnej chwili uderzam o coś z głuchym łoskotem i chwieję się. Spadłabym ze schodów, gdyby nie poręcz, której kurczowo się łapię. Uświadamiam sobie, że wpadłam na kogoś. Na jakiegoś nieznanego mi chłopaka. Nie widzę jego twarzy, głowę mam opuszczoną. Jedyne na co mogę się zdobyć to krótkie, gniewne :
   - Patrz, jak chodzisz!
Nie odpowiada. Nie rozumiem, czemu wciąż stoi w miejscu, czemu nie pójdzie dalej, tylko stoi przede mną, jakby na coś czekał.
Potrząsam ograniczającą widzenie grzywką, i podnoszę głowę, spoglądając w górę, w stronę nieznajomego. I nagle coś się dzieje. Wszystko znika. Ale nie tak w przenośni. Nic nie wiruje, nic nie wybucha, tylko po prostu znika. Nie słyszę już rozbiegających się po korytarzu szkolnym krzyków, nie widzę biegających dookoła dzieci. Otacza mnie intensywny blask. Nie umiem tego wyjaśnić, ale jest tak jak czasem pokazują na filmach, gdy człowiek umiera. Wszechobecna jasność. Czuję na sobie spojrzenie i kieruję wzrok przed siebie. Dopiero wtedy światło eksploduje, nie oślepiając mnie jednak. Łapię oddech i wstrzymuję go na chwilę. W tym momencie nasze oczy się spotykają…

*

   Są piękne. Duże i okrągłe o szmaragdowo – zielonym kolorze. Patrzą na mnie głęboko i intensywnie, jakby chciały przeniknąć przez moją duszę. Jego oczy. Tego chłopaka z którym przed sekundą się zderzyłam. Oczy dziwnie znajome.
Hej, opanuj się! – krzyczą moje myśli
Spuszczam wzrok na ziemię, a wtedy wszystko znika. Cała jasność wygasa. Rozglądam się dookoła. Znów stoję na schodach szkolnego korytarza, wypełnionego piskiem dzieci i krzykami starszych uczniów. Wszystko wraca do normy. Kiedy ponownie spoglądam przed siebie, już go nie ma. Zniknął…
   - Dziwne – mruczę pod nosem myśląc, że to wszystko było tylko moim urojeniem. 
Zła na samą siebie ruszam schodami i kieruję się do swojej klasy. Szybko zajmuję swoje miejsce w ostatniej ławce, w rzędzie pod oknem. Nikogo jeszcze nie ma, mam więc chwilę samotności i wyjmuję z torby książkę. 
‘’Władca Pierścieni’’ – głosi zdobiący grubą okładkę tytuł.
Wzdycham i zaczynam przerzucać nerwowo kartki. Znajduję swój ulubiony fragment i zaczynam czytać. Nawet nie zauważam, że po chwili dzwoni dzwonek.
   - Adediot! – ktoś wydziera mi się do ucha tak głośno, że gwałtownie podskakuję na krześle, a książka wypada mi z ręki na podłogę.
   - Niezdara! – moich uszu dobiega szczebiot Amber, jak zwykle otoczonej wianuszkiem wielbicieli. Jak wcale nie trudno się domyślić dezaprobata w jej głosie skierowana jest do mnie. Nie mam ochoty się z nią kłócić, więc odwracam głowę w stronę okna i czekam, aż zacznie się lekcja.
   Po chwili słyszę, jak do klasy wchodzi reszta uczniów, a za nimi nauczyciel. Czekam, aż drzwi do klasy zamkną się z łoskotem, jak zwykle się dzieje, gdy do sali wchodzi pan Baumann, jednak nic takiego nie następuje. Słyszę kroki i uzmysławiam sobie, że do klasy wchodzi ktoś jeszcze. Cichną wszelkie rozmowy w klasie, wszyscy kierują wzrok w stronę stojącej w drzwiach osoby.
   - To jest Nevan Harris, będzie waszym nowym kolegą w klasie. 
Głucha cisza.
   - Usiądź obok Adienny, w ostatniej ławce pod ścianą. – słowa pana Baumanna są dla mnie jak wyrok. Nie dość, że od samego rana klasowa idiotka obrała sobie mnie jako kolejny obiekt kpin, to jeszcze do tego będę musiała dzielić ławkę z nowym uczniem. Po prostu pięknie! Czemu świat nie chce zostawić mnie w spokoju?! 
   - Proszę pana, to miejsce należy do…
   - Nevana Harrisa, od dzisiaj będziesz siedziała z nim w ławce… - ubiega mnie, nim zdążam zaprotestować.
   Nie mogę zrobić nic więcej, jak zasunąć suwak bluzy aż pod samą szyję, i potrząsnąć brązowymi włosami tak, że zasłaniają mi całą twarz, a grzywka przykrywa moje oczy, przez co praktycznie nic nie widzę. Słyszę kroki, i dźwięk przesuwanego krzesła. Wiem, że już na nim usiadł. Obok mnie. Dzieli nas zaledwie kilka centymetrów…
Głosy w klasie odżywają na nowo, słyszę w nich zdziwienie pomieszane ze złośliwym chichotem Amber, który wyjątkowo się wyróżnia na tle innych. Oczywiście w negatywnym znaczeniu. Prawda jest taka, że nikt w klasie jej nie lubi. Nikt, za wyjątkiem otaczających ją jak wianuszek dziewcząt i grupki napalonych chłopców . Łatwo zgadnąć, czemu tak za nią latają. Zawsze była puszczalska…
   - Otwórzcie książki na stronie 173…
   Zamykam się we własnym świecie. Tak, jak przed chwilą pragnęłam, by lekcja się zaczęła, tak teraz równie gorąco modlę się o jej koniec. Nie chcę głowić się nad tymi cholernymi wielomianami. Chcę do domu, do mamy i taty. Wiem, że to głupie, ale tylko tam czuję się dobrze. Wszędzie jest mi źle i nigdzie nie mogę się odnaleźć. Moje przyjaciółki przeniosły się do innej klasy, a ja głupia zostałam. Sama nie wiem po co. Czekam tylko na dzwonek. 
Gdy w końcu dzwoni czuję niewyobrażalną, rozchodzącą się po moim ciele ulgę. Podnoszę się szybko z krzesła i pakuję książki do torby. Wszyscy już opuścili klasę, więc i ja mogę wyjść. Zawsze z tym zwlekam, by znów nie paść ofiarą Amber i jej długich nóg, podstawionych pod moje. Idę do szkolnej stołówki, by spokojnie zjeść obiad, i porozmawiać z przyjaciółkami.
   - Dziesięć minut. Czekałyśmy na ciebie dziesięć minut! – moja młodsza siostra, Vanessa naskakuje na mnie od razu, gdy pojawiam się przy stoliku.
   - Spokojnie Van. Przecież wiesz, dlaczego…
   - Cholera, Ade!!! Czy ty musisz się tak przejmować tym, co robi ta idiotka? Rozumiem, że nie chcesz zaliczyć gleby przy całej klasie, nie mniej jednak nie możesz od nas wymagać, że będziemy na ciebie czekać z jedzeniem – mówi Kim, przygryzając kpiąco wargę.
   - A czy ja od was tego wymagam? – wzruszyłam ramionami.
   - Dałaś nam to do zrozumienia.
   - Nie, tylko ty jak zwykle sobie coś ubzdu…
   - Dziewczęta spokój! – krzyczy Iris, chcąc nas uspokoić. – Love and peace. – wyciąga przed siebie ręce.
   - Czy wy choć raz możecie się nie kłócić przy jedzeniu? – dodaje z przekąsem Kim.
   -Nie!!! – odpowiadamy zgodnym chórkiem. Wszystkie pięć wybuchamy głośnym śmiechem i cała napięta atmosfera znika równie szybko jak się pojawiła. Jemy swoje porcje spoglądając na siebie, raz po raz krztusząc się smakowitym spaghetti. 
   - O kuźwa, jaki słodziak! – mówi nagle Kim, podnosząc widelca. Makaron zsuwa się z niego, i spada na jej nowiutkie lewisy. 
   - Wyrażaj się – karci ją Rozalia, nasza delikatność.
   - Gdybyś widziała to, co ja…
   - A cóż ty takiego zobaczyłaś? – dziwię się
   - Tam – wskazuje palcem wchodzącego na stołówkę wysokiego chłopaka. Jakiś nagły impuls sprawia, że gwałtownie odwracam głowę. Nie chcę na niego patrzeć. Nie chcę wiedzieć, ani kto to, ani jak wygląda. 
   - Boże, facet jak facet – krzywię się – To żaden powód by upuścić na nowe spodnie makaron z sosem.
   - Ech, upierze się – głośny, perlisty śmiech Kim rozchodzi się po szkolnej jadalni, przykuwając uwagę chłopaków i bardzo zazdrosnych dziewczyn – Poza tym, gdybyś tylko na niego spojrzała, przyznałabyś mi rację, że jest nieziemski.
   - Hmm…ona ma rację Ade – Rozalia potrząsa swoją platynową grzywą. – Gdyby nie Leo, sama bym się nim zainteresowała.
   - Przestańcie. Mówicie tak, żeby mnie pocieszyć. Ogłaszam wszem i wobec, że świetnie sobie radzę. Nie wiem, czemu się tak uparłyście, żeby koniecznie znaleźć mi faceta.
   - Ade, posłuchaj…
   - Nie, Van. To ty posłuchaj. Wszystkie posłuchajcie. Nie chcę żadnego użalania się nade mną,  i żadnych idiotycznych tekstów w stylu ‘’Ten koleś jest boski’’. Już się zakochałam, a że bez wzajemności…to inna rzecz. Nie oznacza to jednak, że potrzebuję innego faceta. Może wcale go nie potrzebuję. Dlatego po raz ostatni proszę, byście więcej nie poruszały tego tematu. Przynajmniej w mojej obecności. Zrozumiano?
   - Ale… - Kim chce coś powiedzieć, lecz nie dopuszczam jej do głosu.
   - Pytałam, czy zrozumiano???
   - Tak – zrezygnowane kiwają głowami, wracają do swoich talerzy i kończą jedzenie. Spoglądam na swoje rozgrzebane spaghetti i zbiera mi się na wymioty. Nie mam ochoty na moje ulubione danie. Nie mam ochoty na nic. Najchętniej rozpłynęłabym się w powietrzu. Gdybym tylko znała jakieś magiczne zaklęcie. Ale magia przecież nie istnieje…

*

   Nim rozpoczyna się kolejna, ostatnia lekcja robię serię głębokich wdechów i wydechów. Nie dam się sprowokować Amber! Postanawiam, że całą lekcję będę spokojna. Wchodzę do klasy, ignorując złośliwe podszepty dziewczyny. Zajmuję swoje miejsce w ostatniej ławce i skupiam się na lekcji. Staram się nie zwracać uwagi na tę blondynę. Staram się nie myśleć o tym, że ledwie kilka centymetrów ode mnie siedzi chłopak. Ten, którego obecność wywołuje gęsią skórkę i drżenie serca. Choć słowa pana Sandersa specjalnie do mnie nie docierają, mimo to wolę udawać, że słucham. Cokolwiek, by Nevan nie domyślał się jak na mnie działa. Cokolwiek, by Amber nie myślała, że obchodzą mnie bzdury, które wygłasza na mój temat. Bo nie obchodzą. Może mówić, że jestem brzydka, niezdarna i przygłupia. Ja wiem, jaka jestem i żadna wystrojona modnisia tego nie zmieni. Never! Denerwujące jest jedynie to, że uważa się za najpiękniejszą na świecie i ogólnie lepszą od innych. Nie jest w niczym lepsza. A co do urody...bądźmy szczerzy jest raczej przeciętna. Jednak operacje plastyczne potrafią zdziałać cuda. A ona ma ich na koncie całkiem sporo, sądząc po rozmiarach jej biustu. Ale jak się ma nadzianego tatusia to operacje są na porządku dziennym. Gdyby jeszcze miała tyle rozumu co kasy. Dobrze, że Nataniel jest normalny, aż dziw, że są ze sobą spokrewnieni...Dość! Dosyć myślenia o tej lalce...Nie jest lepsza od ciebie, nawet nie waż się do niej porównywać!
   Jeszcze chwila...jeszcze kilka minut. W końcu! Dzwoni upragniony dzwonek. Wstaję i pakuję swoje rzeczy do plecaka. Kieruję się do wyjścia, gdy nagle słyszę za plecami głos :
   - Czegoś zapomniałaś…
Odwracam się, i serce mało nie wyskakuje mi z piersi. To, co widzę sprawia, że na moment brakuje mi oddechu.
Jest wysoki. Bardzo wysoki, na oko metr dziewięćdziesiąt. Granatowa koszula w białą kratkę opina jego barki i smukłe, choć umięśnione ramiona. Idealnie przylega do silnego torsu, uwydatniając wszelkie jego walory. I jego twarz. Delikatna i uduchowiona, jakby należała do anioła. Jest …przystojny? Nie, to słowo jest zbyt banalne, zwyczajnie nie wystarczy, by określić jego urodę. Jest piękny, przeraźliwie piękny. Długie, okalające jego twarz włosy są gęste i czarne. Idealny łuk ciemnych, męskich brwi. I te oczy…szmaragdowe…Czuję się tak, jakby do moich oczu dostało się intensywne, oślepiające światło, choć w zasadzie nic takiego się nie stało.
Chłopak stoi spokojnie, trzymając w ręku mojego ‘’Władcę Pierścieni’’. Podchodzę szybkim krokiem, lekko się chwiejąc.
   - Proszę – mówi podając mi książkę, a gdy nasze dłonie na ułamek sekundy się spotykają, moje ciało przeszywa prąd. Drżę i spoglądam na niego. Uśmiecha się. Nie jest to kpiący uśmiech, taki jak u Amber, lecz najmilszy, najbardziej uprzejmy uśmiech, jaki w życiu widziałam.
   - Dzięki – odpowiadam, gdy moje ściśnięte gardło jako tako dochodzi do siebie.
   - Wszystko w porządku? – pyta spokojnie, widząc moje rozedrganie. Jest całkowicie opanowany, a jego twarz nie wyraża żadnych emocji, za wyjątkiem uprzejmości i czegoś jeszcze, czego jednak nie mogę rozszyfrować. Patrzy na mnie, jak wkładam książkę do plecaka, i później, gdy szybkim krokiem wychodzę z klasy. Przez ten cały czas nie spuszcza ze mnie wzroku, wręcz czuję go na sobie. 
Kim on jest...?